Rozdział 1
Egipt około 1650 lat
p.n.e.
Przebudzenie się było
niczym umierająca gwiazda, z jednej
strony piękna, a z drugiej śmiertelnie niebezpieczna i powodująca rozczarowanie
swoją słabością. Rozdarta między snem, a jawą powoli odzyskiwałam świadomość i
czucie. Zmysły uśpione na tak długi czas, zaczęły się wyostrzać i wracać do
normalności. Najpierw odzyskałam słuch, co spowodowało, że każda najmniejsza
wibracja mnie drażniła. Byłam pewna, że odzyskałam zdolność ruchu, mimo to nie
byłam wstanie nawet drgnąć, bo moje ciało napotykało twardy opór- skałę. Gruba
skorupa, powodowała chęć wydostania się za wszelką cenę.
Zaczerpnęłam
odrobiny energii, na co moja skóra zareagowała światłem. Błękitna poświata
stawała się coraz intensywniejsza. Otaczająca mnie skorupa zaczęła drgać, by w
następnej chwili pękać. Skała rozpadała się w coraz mniejsze fragmenty,
zmieniając się w pył. To samo działo się z każdym następnym metrem w moim
pobliżu. Destrukcyjna energia niszczyła wszystko, nawet napotkane minerały
takie jak diamenty czy korund. Śmiercionośne światło zamieniło się w wybuch
tworząc mały krater. Zebrałam pozostałości energii zamieniając olbrzymi ogon, w
dwie wygodne kończyny, nogi. Wstając z skały dokładnie się rozejrzałam.
Stałam w kominie
wulkanu, skierowałam mój wzrok w górę i ujrzałam przepiękne błękitne niebo bez
gwiazd, nie było widać kosmosu. Poczułam się dziwnie, tak jakby gdzieś głęboko
we mnie coś zabiło szybciej, co było nie możliwe, gdyż nie miałam żadnych
organów. Funkcjonowałam jedynie dzięki energii, więc czemu widok nieba tak na
mnie działał? Czemu sprawił, że chciałabym na nie spoglądać non stop? Czemu coś,
co nie było dla mnie „pokarmem” wzbudziło mój zachwyt? Wtedy nie wiedziałam, że
nic się nie dzieję bez powodu. Zrobiłam krok do przodu wyciągając dłoń w stronę
wszechobecnego błękitu. Podłoże, na którym stałam zatrzęsło się, a skorupa
zaczęła pękać, spod płyt wylatywał czary pył. Kamienne płyty powoli zostawały
pożerane przez pokazującą się lawę. Temperatura gwałtownie wzrosła, a magma
zaczęła falować niczym morze w czasie sztormu.
Chmury dymu powoli wznosiły
się ku górze zasłaniając mi widok nieba. Bez namysłu uformowałam na moich
ramionach olbrzymie skrzydła złożone z samej skóry. Nie minęła chwila, gdy
wzbiłam się w powietrze. Przecinałam powietrze i pył uparcie dążąc do nieba,
które całkowicie pochłonęło mój umysł. Za mną uparcie Pieła się wrząca magma
plując dymem i kamieniami. Nie przejmowałam się tym, ponieważ wszystko, co mnie
dotknęło przestawało istnieć, spalając się doszczętnie. Po wydostaniu się z
otaczającego mnie pyłu, swój wzrok skierowałam w stronę licznych krzyków i
wrzasków. Pod wulkanem było umiejscowione miasto. Mój słuch był na skraju wytrzymałości,
chciałam by to wszystko ucichło.
Puściłam się z
ogromną prędkością w stronę nieszczęsnego miasta. Na domy i drogi spadały
ogniste kule i pył wypluwane przez wulkan. Wśród tego chaosu biegały istoty
inne od wszystkich, jakie w życiu spotkałam. Dwunożne organizmy bez sierści i
nieliczną ilością włosów występującą tylko na głowie. Mające na sobie jedynie
dziwne materiały. Wyglądali na inteligentnych i… zrozpaczonych. Miałam ich dość.
Wtedy stało się coś, co zesłało na to miasto wieczną ciszę. Z ogromnego wulkanu
zwanego Thirą wylała się zabójcza fala popiołów, pogrążając Akrotiri w niemym
krzyku dwadzieścia metrów pod pyłem. Nikt nie miał prawa tego przeżyć.
Spoglądałam beznamiętne na te umierające istoty, nic nie czułam patrząc na
kolejny koniec. Nie miałam potrzeby im pomagać, choć byłam wstanie. Podczas gdy
ja wpatrywałam się w niegdyś miasto, a teraz dwudziestometrową powierzchnię
pyłów, niebo zostawało zasłaniane przez dym. Moje ciało zareagowało
natychmiast, po pogrążeniu przez cień.
Podążałam ślepo przed siebie, gnając za niebem.
Z ogromną prędkością ruszyłam w stronę otaczającej wyspę, wody. Dopiero, gdy
wulkan zniknął mi z oczu zwolniłam, czułam się cudownie nade mną jak i pode mną
rozciągało się niebo. Spoglądałam w tafle wody i widziałam swoje odbicie.
Obniżyłam lot delikatnie dotykając jej powierzchni, tym samym niszcząc odbicie
istoty o przezroczystej skórze, z błękitnym wnętrzem. Istotę, która miała
ogromne skrzydła, a coś na kształt włosów powiewało na wietrze. Uszy wyglądały
jak szpiczaste płetwy ryb, a oczy bez wyrazu i koloru wpatrywały się we mnie
swoimi białkami bez źrenic i tęczówek. Swoją długą ręką uderzyłam w
powierzchnie całkowicie zniekształcając obraz, przyśpieszyłam. Jedyna rzecz,
której byłam pewna to, że jestem kobietą, co potwierdzały spore piersi. Nie
miała pojęcia gdzie lecę, chciałam tylko czuć ten wiatr we „włosach”.
W kosmosie nigdy
nie zaznałam tej przyjemności z prędkości podczas lotu. Skrzydła sprawowały się
wyśmienicie a ja nie zwracałam uwagi na mijający czas. Zatraciłam się tej
prędkości. Po jakimś czasie otaczający krajobraz zaczął się zmieniać. Wszech
obecną wodę, zastąpiły najpierw piaszczyste plaże z palmami, następnie łąki z
wypaloną nie gdzie
trawą. Potem wszystko jakby umarło pojawiły się złote
pustynie, a temperatura wyraźnie wzrosła. Niby martwe, niby opustoszałe tereny,
miały w sobie coś niezwykłego, tak naprawdę były pełne życia, wystarczyła
kropla wody by je obudzić. Leciałam dalej, aż natknęłam się na dziwną rzekę,
zatrzymałam się nabrałam w dłonie krwisto czerwoną wodę, pełną kwitnących,
mikroskopijnych glonów zabierających z wody tlen i barwiąc wodę. Na powierzchni
rzeki dryfowały martwe ciała, zdechłych ryb. Zaciekawiona podążyłam w głąb lądu
za wstęgą „krwawej” rzeki.
Nie musiałam
daleko lecieć, by natrafić na wielkie miasto składających się z piramid i
świątyń, na pierwszy rzut oka było cudowne, ukryte wśród pisku i traw. Nagle z
rzeki zaczęły wychodzić ogromne ilości żab, uciekających z zatrutej wody. Skierowały
się na miasto, powodując przerażone krzyki mieszkańców. Z chęcią weszłabym tam
i pozwiedzała tą intrygującą cywilizację, ale coś mnie powstrzymało, co to było
nie mam pojęcia. Wzbiłam się w powietrze mocnymi derze nimi skrzydeł. Latałam
nad budynkami, spoglądając na plagę żab, była istotnie interesująca, nadawałaby
się do kabaretu.
Czas mijał, a
słońce chyliło się ku zachodowi. Wtedy sceneria miasta się zmieniła, do żab
dołączyła wielka chmura komarów, małych istot żywiących się krwią. Nie dawały
żyć mieszkańcom, kąsając ich ciała i na pamiątkę zostawiając uciążliwe, swędzące
bąble. Oczywiście mnie nie miały zamiaru zostawić i pozwolić się biernie
przyglądać ich ucztom. Niestety nie miały pojęcia, że ja nie jestem jadalna. Każdy,
który dotknął mojej skóry, zmieniał się w pył. Zapadła noc, a na niebie pojawił
się wielki srebrny księżyc, oświetlający przerażone miasto. Jego blask
pochłonął mnie całkowicie, a niebo odsłaniało mi tak znany widok. Świecące
gwiazdy przypominały mi lata spędzone wśród nich, w samotności. Zatraciłam się
w tym niebie i wspomnieniach. Wodził nieświadomie wzrokiem za poruszającym się
księżycem.
Czas biegł
szybko i zanim się obejrzałam mój piękny księżyc zniknął. Na horyzoncie
pojawiła się cienka kreska pomarańczowego światła, mój wzrok spoczął na pojawiającym
się słońcu, lecz tylko na moment. Przypomniałam sobie o mieście. Drobi były
zaścielone zwłokami zdechłych żab. W powietrzu unosił się odór rozkładu, a w
powietrzu latały zadowolone chmary much osiadających na ciałach martwych
zwierząt jak i na żywym bydle, które się nieopodal pasło. Mieszkańcy nie
chcieli wychodzić z domu, by nie narazić się na gryzące muchy. Nie rozumieli,
dlaczego to ich spotyka. Zaczęło mi się nudzić patrzenie na tą żałosną
cywilizację z góry.
Postanowiłam się
przyjrzeć z bliska jak i plagom, jak i mieszkańcom. Zeszłam na powierzchnię i
wraz z dotknięciem jej rozpłynęłam się w powietrzu. Stałam się ledwo widzialna.
Powoli wkroczyłam do miasta, na które spadło następne nieszczęście, bydło
pozdychało przez choroby sprowadzone przez komary i muchy. Potem i ich dopadły
choroby zwane wrzodami. Mieszkańcy byli jak ślepi nie zauważali mnie, mogłam
stać toż kolo nich, a oni nawet mnie nie zauważyli, nie wyczuli. Z wyglądu
przypominali mnie, ale mieli skórę kremową, zasłaniającą w pełni zbudowane
ciało. Oni byli z krwi i kości, ja byłam esencją, która dowolnie mogła zmieniać
swój kształt. Ludzie, to właśnie o nich mowa, najpierw wydali mi się słabi, ale
z biegiem czasu, jaki z nimi spędziłam odwiedzałam się, że ich największą bronią
jest rozum, który doprowadził ich do władzy nad światem, jak i licznych
upadków.
Kolejny dzień
chylił się ku końcowi i nic nie zapowiadało dalszych katastrof, nic bardziej
mylnego, jeszcze tego wieczora na miasto spadł grad. Kule lodu wielkości
pięści, spadały na nieprzygotowane miasto. Błyskawice cięły niebo, a ja? A ja
stałam na środku placu i się śmiałam pierwszy rac w życiu. Kręciłam się wokół
własnej osi, wpatrując się w chmury sypiące gradem, który przelatywał przeze
mnie na wylot rozpuszczał się po drodze. By być niewidzialnym musiałam moją skórę
zminimalizować do minimum. Grad wyglądał jak spadające gwiazdy. A jeden piorun
uderzył w łąkę powodując jej zapalenie. Wybuchowa mieszanka. Zanim się
obejrzałam, burza się skończyła w raz w wzejściem słońca, niosąc kolejne
nieszczęście, szarańcze. Kolonie liczące
tysiące, pożerających wszystko, co się da, osobników przeczesały miasto.
Zasłoniły miasto powodując egipskie ciemności
trwające parę godzin, gdy chorda szarańczy opuściła miasto, zostawiła po sobie
ogromne spustoszenia. Miasto nie wyglądało już jak dawniej, niegdyś budzące
respekt, zamieniło się w miejsce walczące o przetrwanie. Zawodzący ludzie,
pogrążyli się w rozpaczy i biedzie. Czas mijał i wszyscy ratowali, co się dało,
robiąc największy błąd, jaki mogli popełnić. Spowodowali zbrodnie, która nie
powinna się wydarzyć. Przez swoją tradycję nakarmili dużą ilością spleśniałego
pożywienia swoje pierworodne dzieci, co doprowadziło do ich śmierci, kolejne
ofiary, kolejna fala smutku i rozpaczy. Postanowiłam odejść, by nie patrzeć
więcej na tych słabych ludzi, którzy nie byli w stanie nic zrobić. Udałam się w
dalszą podróż poprzez czas i cywilizację, by dalej odkrywać te nieznane mi
odtąd uczucia. Uczucia, które nie brały się znikąd, uczucia przywiązane do
Ziemi.